Strona:PL Teodor Jeske-Choiński-Gasnące słońce Tom II.djvu/030

Ta strona została uwierzytelniona.

— Podobno zbierają się wolne plemiona lasów germańskich na zbrojne narady — zauważył Serwiusz.
Publiusz uśmiechnął się lekceważąco.
— Te dziecinne bunty powtarzają się na każdą wiosnę — mówił. — Nie z tej strony grozi nam niebezpieczeństwo.
Serwiusz milczał.
Gdy stanęli w domu, dowiedzieli się od odźwiernego, że pretor cudzoziemców czeka na nich od godziny.
W sali przyjęć zastali Maryusza Pomponiusza, który rozłożywszy się na sofie, czytał jakąś książkę.
— Przepraszam cię, trybunie — wyrzekł pretor - że rozgościłem się u ciebie, jak u siebie, ale chciałem się was koniecznie doczekać.
— Domyślam się, że byłeś tak uprzejmym w sprawie prefekta — mówił Publiusz, witając się z gościem.
— Przybyłem dziś wistocie do prefekta, sprawa bowiem jego zajmuje mnie podwójnie: jako pretora i jako człowieka. Pragnąłbym, aby wyjechał z Rzymu bez żalu do władz stolicy, a widzę już, że moje usiłowania nie odniosą bez jego pomocy skutku pożądanego. Ktoś stanął między mną a Fabiuszem, psując wszystko, co tylko rozporządzę.
— Pieniądze — mruknął Serwiusz.
— I ja domyślam się tak samo. Służba moja potwierdziła wszystko aż do ucieczki nieznanej niewolnicy i do zabójstwa jej stróża; na tem jednak