Sergiusz znał bardzo dobrze to oblicze wyraziste. Widział je kilka razy w amfiteatrze.
— Faustyna! — mruknął, cofając się.
Cesarzowa Faustyna, małżonka Marka Aureliusza, stała przed nim, ale już nie pokorna, prosząca, lecz wyniosła.
— Czy wierzysz teraz w prawdę moich obietnic? — wyrzekła. — Dziękczynną ofiarę bogom domowym złożyłby każdy Rzymianin, któryby się znalazł na twojem miejscu. Ugnij kolan i proś o przebaczenie.
Germanin jednak nie podzielał widocznie przekonań rzymskich, zamiast bowiem paść do stóp Faustyny, wyprostował się i odparł:
— Złotym orłom twojego małżonka przysiągłem wierność żołnierską, a miałżebym splamić cześć jego ogniska domowego?
Wyciągnął rękę w stronę pałacu cesarskiego i wyrzekł głosem stłumionym:
— Wracaj tam, do męża i dzieci...
— Zuchwały! — syknęła Faustyna. — Czy nie lękasz się zemsty imperatorowej?
— Lękam się tylko nieznanego boga i własnego sumienia, na złość bowiem ludzką mam broń, a na hańbę — śmierć.
Odwrócił się i odszedł aleją cyprysową.
W domu czekał na niego Publiusz, który, leżąc na twardem posłaniu pod grubą kołdrą, dyktował lektorowi listy.