Strona:PL Teodor Jeske-Choiński-Gasnące słońce Tom II.djvu/051

Ta strona została uwierzytelniona.

— Broń niewiasty — szepnęła, chowając buteleczkę za tunikę.
— Już chciała zawołać na służbę, aby ją do snu rozebrała, kiedy na dworze, w ogrodzie zakwilił ten sam wiatr, który ją tak był przeraził.
Rzecz dziwna... I tym razem zdawało się Tullii, że płacze jakieś żywe, konające stworzenie, blizkie jej sercu. I znów wstrząsnął nią zimny dreszcz nie wysłowionej trwogi.
Zkąd w niej ten lęk niewytłómaczony?! Słyszała w amfiteatrze tysiące westchnień ostatnich, tysiące jęków i charczeń dogorywających ludzi. Nieobce były jej oczom i uszom drgania i krzyki śmierci. Bawiła się niemi, jak mimiką histryonów i zręcznością woźniców.
Dlaczego przejmowało ją kwilenie wichru taką trwogą, odbierając jej woli siłę i sprężystość?
Zabobonna Rzymianka oparła głowę o biust i imperatora, słuchając smutnej skargi jesieni. Przypominała sobie znaczenie, jakie przesąd gminu podkładał pod łkanie wiatru, i drżała na całem ciele. Rychły zgon przepowiadał płacz nocny temu, kto go zauważył...
Tullia wyjęła z po za tuniki buteleczkę i zamykając ją w skrytce, szepnęła:
— Jutro... pojutrze... nie mogę...
Chwiejnym krokiem wyszła z pracowni i udała się do dalszych pokojów. Gdy mijała sypialnię Mucyi, zastanowił ją podniesiony głos synowicy. Przystanęła i spojrzała przez otwór w zasłonie do wnętrza. Mucya siedziała na krześle w bieliźnie, a Mimut rozpłatała jej włosy.