Strona:PL Teodor Jeske-Choiński-Gasnące słońce Tom II.djvu/058

Ta strona została uwierzytelniona.

— Jako były adwokat powinieneś wiedzieć, że majatek skazanego za czyn haniebny przechodzi na własność skarbu. Nie sądzę, aby boski Marek Aureliusz nie chciał wziąć twoich milionów w chwili, kiedy motłoch wyciąga do niego zewsząd ręce z wołaniem o pomoc. Nie ma podobno w Rzymie chleba dla ubogich.
Teraz przypatrywał się Marek Fabiuszowi przez zmrużone powieki, bawiąc się jego niepokojem. Poborca nie gładził już brody, lecz targał ją nerwowo.
— Niech ją Pluton pochłonie! — mruknął.
— Żeby ją pochłonął — mówił Marek. Ale wiem że nie odnaleziono dotąd nawet jej śladów. Przepadła na to, by się którego dnia ukazać pod opieką prefekta Serwiusza.
— Przepiszę na ciebie piątą część majątku — wyrzekł Fabiusz — i będę ci płacił rocznie sto tysięcy sesterców na twoje osobiste potrzeby.
— Gdyby się owa niewolnica odnalazła, znaczyłyby owe sto tysięcy dla mnie tyle, co obietnica umarłego — odpowiedział Marek.
— Dam ci czwartą część! — zawołał Fabiusz.
Ale Marek kręcił głową przecząco.
— Małoż ci jeszcze? Wszakże oddaję wszystko, co posiadam, córce, która będzie twoją żoną! Byłbyś bardzo niezręcznym mężem, gdybyś nie umiał zapanować nad piętnastoletnią dziewczyną.
Marek zastanowił się. Rzeczywiście... O tem nie pomyślał. Byłby w istocie niedołężnym, gdyby nie potrafił tak młodej żony nagiąć do swoich pojęć i nawyknień.
— Zrobisz z Liwią wszystko, co tylko zechcesz