Strona:PL Teodor Jeske-Choiński-Gasnące słońce Tom II.djvu/059

Ta strona została uwierzytelniona.

— poddawał mu Fabiusz, jak gdyby czytał w jego myślach. — Ona jest jeszcze prawie dzieckiem.
Gdyby Marek był spostrzegł uśmiech ironiczny Fabiusza, który zadawał kłam jego słowom, byłby się dalej targował. Ale był to uśmiech tak szybki, że zarysował się tylko na mgnienie oka na grubych wargach Egipcyanina.
— Tak sądzisz? — zapytał Marek.
— Nie wątpię o twojej zręczności — zapewniał Fabiusz.
— W takim razie przygotuj na jutro wszystko, co potrzebne. Świadkami będą moi klienci.
— A twoja rodzina?
— Liczyć możesz tylko na Tullię Kornelię i na dalszych krewnych, Publiusza bowiem nie śmiałem nawet prosić, Mucya zaś odmówiła.
— I ta...
Fabiusz chciał dodać obelżywe określenie, ale go wzrok Marka powstrzymał.
Kiedy się oddalił, nalał sobie Marek lampkę falerna, wypił, odetchnął i rzucił się na sofę.
Znużył go ten targ o posag.
Syn prokonsula, dziedzic wielkiego majątku, nie trudził się nigdy sprawami pieniężnemi, które za niego rządcy i rachmistrze załatwiali. Nawet wtedy, kiedy pożyczał, nie ocierał się o lichwiarzów. Podpisywał zobowiązanie, oddawał je służbie i czekał na potrzebną mu sumę, nie przypuszczając, żeby się nie znalazła.
Dopiero od jakiegoś czasu zaczął rozumieć, że purpura senatorska nie broni przed natarczywością wierzycieli. Kiedy milion, wzięty od Publiusza, nie