Strona:PL Teodor Jeske-Choiński-Gasnące słońce Tom II.djvu/061

Ta strona została uwierzytelniona.

nie, aby zabawić w cyrku lud rzymski tak samo, jak imperator — on, patrycyusz od czasów niepamiętnych, spierał się z tym rabusiem o pieniądze, jak przekupień uliczny.
Na dnie zgniłej, sceptycyzmem i rozpustą stoczonej duszy Marka tliły resztki dumy rzymskiego rycerza, którego krew lała się na wszystkich polach bitew, gardząca śmiercią.
Czuł w sobie w tej chwili ten płomień, rozgrzewający ramię do odważnego czynu, obracający wniwecz trzeźwą rozwagę.
Zerwał się z sofy i podniósł ręce do góry, jakby się chciał uwolnić z więzów.
— Żeby ją piorun Jowisza dosięgnął! — zaklął.
— Bardzo dziękuję za uprzejme powitanie — zaśmiała się Tullia, która wchodziła właśnie na dziedziniec.
Marek zbliżył się szybko do prokonsulowej i ująwszy jej ręce, całował je serdecznie.
— Niech ci Wenus wynagrodzi za dotrzymanie obietnicy! — mówił, szczerze uradowany.
— Widzę, że przychodzę w chwili pożądanej — odezwała się Tullia, przypatrując się uważnie zmęczonej twarzy Marka. — Obawiasz się dnia jutrzejszego.
— Obawiam się niewoli, w którą się własnowolnie oddaję, niewygodnych ambicyj Fabiusza, dziwacznego wychowania Liwii, a przedewszystkiem — jednostajnego pożycia małżeńskiego. Sądziłem, że mi posag ułatwi zniesienie przykrości, na które się narażam, ale i tej pociechy mieć nie będę, bo Fa-