Strona:PL Teodor Jeske-Choiński-Gasnące słońce Tom II.djvu/063

Ta strona została uwierzytelniona.

— I ja wierzyłem, że niema we mnie już ani śladu patrycyusza drewnianego Rzymu, a mimo to zazdroszczę czasami Publiuszowi.
— Dzieje się to niezawodnie tylko wtedy, kiedy ci brak pieniędzy dokucza — mówiła Tullia, przypatrując się Markowi z lekceważącem współczuciem.
On żachnął się.
— A gdybyś się myliła? — wyrzekł.
— Omyłka byłaby dla mnie miłą niespodzianką, bo ty wiesz, Marku, że pragnę twojego szczęścia. Byliśmy zawsze przyjaciółmi.
Wzięła go za ręce i mówiła dalej:
— Na twojem miejscu nie lękałabym się nieznanego jutra.
— Podziękuję ci za dobrą radę.
— Ta dobra rada znajduje się tuż obok ciebie. Schyl się tylko po nią, a nie będziesz potrzebował zdobywać pieniędzy podstępem.
— Nie widzę jej...
— Za kilka tygodni, składając preturę, będziesz miał prawo do zarządu prowincyi, którego ci senat nie odmówi, gdy prośbę twoją poprą imperator Lucyusz i Publiusz. Propretura wróci ci roztrwonioną fortunę.
— Od Nowego Roku będą tylko dwie propretury wolne: jedna w kraju Partów, druga w północnej Germanii, a i tu i tam buntują się znów barbarzyńcy — odezwał się Marek.
— Lękasz się niebezpieczeństwa, ty, Kwintyliusz? — wyrzekła Tullia, puszczając jego ręce.
— Lękam się trudów, do których nie przywykłem — odpowiedział Marek. — Zarządca prowincyi