Strona:PL Teodor Jeske-Choiński-Gasnące słońce Tom II.djvu/071

Ta strona została uwierzytelniona.

wnym, nie pomyślała nigdy córka konsulów, pretorów i trybunów. Jej, patrycyuszce, przystało być łaskawą, łaska jednak a obowiązek to dwie bardzo różne rzeczy.
Nie na to, by obrazić oczy widokiem nędzy, przyszła Mucya na zebranie chrześcian. Pozbawiona wiary w religię urzędową, chciała się przypatrzeć zblizka owemu nowemu bogu, o którym słyszała tyle opowieści sprzecznych. Filozofowie drwili z „zabobonu wschodniego,“ władza ścigała go bez miłosierdzia, nie szczędząc wyszukanych męczarni, motłoch posądzał go o wszystkie nieszczęścia, które spadały na Rzym, a wyznawcy czerpali z niego pogardę prześladowań i śmierci. Mucya widziała sama, jak niewiasty szły w amfiteatrze bez obawy pod pazury i paszcze dzikich bestyj. Starcy konali na krzyżu bez jęku, dzieci poddawały się z uśmiechem na ustach okrutnym katuszom.
Potężnym musi być Bóg, który stwarza bohaterów i pokonywa instynkt samozachowawcy. Rozumiała to bardzo dobrze Rzymianka, spadkobierczyni walecznych czynów, zapałów i poświęceń całego szeregu pokoleń. Ten ścigany, oplwany, a mimo to tak czczony Bóg, pociągał duszę patrycyuszki, dla której dumne myśli i gwałtowne uczucia nie były rzeczą obcą.
Żaden z bogów Olimpu, chociaż mieszkali w złoconych pałacach i przyjmowali ofiary z tysięcy ołtarzów, rozrzuconych po całem imperium, nie budził tak namiętnej miłości. Nietylko nie oddawano za nich życia i mienia, lecz zaniedbywano nawet ich