Strona:PL Teodor Jeske-Choiński-Gasnące słońce Tom II.djvu/087

Ta strona została uwierzytelniona.

— Nie rozumiem...
— Zrozumiesz, gdy ci powiem, że byłam wczoraj świadkiem zebrania chrześcian za bramą Flamińską.
Sniadą twarz Felixa pokryła lekka bladość. Przez kilka chwil patrzył na Mucyę wzrokiem bezradnym, namyślając się nad odpowiedzią, potem uśmiechnął się gorzko i odparł:
— Wiadomością tą możesz sobie zasłużyć na wdzięczność twojego krewnego, pretora Marka Kwintyliusza, który będzie szczęśliwy, gdy zamknie urzędowanie wyrokiem zajmującym. Bo Minucyusz Felix, rzucony będzie w amfiteatrze przed lwy i tygrysy, to niezwykłe widowisko dla motłochu Rzymu! Nie obawiaj się! Zapierać się, ani bronić nie będę...
— O! — wyrzekła głosem cichym — zły musi być ten świat, kiedy podejrzewa wszędzie zdradę i nikczemność. Znam go dotąd tak mało, a widziałam już tyle nieprawości...
Po chwili milczenia dodała:
— Nieszczęście tej biednej dziewczyny płoszyło dziś sen z moich powiek. Chciałabym ją wyrwać z paszczy dzikich bestyj i wierzyłam, że mi pomożesz.
— Ty litujesz się nad Egipcyanką, ty? — zawołał Felix żywo. — Wszakże to niewolnica, zwierzę, urodzone dla śmierci niesławnej i okrutnej.
— Lituję się nad wszelkiem cierpieniem i nad wszelką nędzą — odpowiedziała Mucya.
— Mówisz jak chrześcianka...
— Mówię, jak kobieta, którą obraża widok krzywdy niezasłużonej.