Strona:PL Teodor Jeske-Choiński-Gasnące słońce Tom II.djvu/098

Ta strona została uwierzytelniona.

pusze pretoryanów powiewały na ich przyłbicach. Stanąwszy przed wejściem na rynek, utworzyli mur z piersi, pokrytych lśniącą zbroją.
Ale już toczyła się z góry fala tłumu i spadła na nich z siłą potoku, który przerwał tamę. Daremnie opierali się wojownicy. Fala powaliła ich o ziemię, przeszła po nich i popłynęła z hukiem Świętą ulicą.
Morze głów zalało rynki, place i portyki. Mężowie podnosili pięści, kobiety niosły dzieci, wyrostki powiewali strzępami płaszczów. Cały ten tłum, pokryty łachmanami, brudny, rozczochrany, ruchliwy, ciągnął pod Palatyn, wydając z siebie głosy dzikich zwierząt. Ryki, wycia, piski, groźby i złorzeczenia tworzyły razem całość przerażającą.
Mucya spojrzała w stronę pałaców cesarskich.
Tam, na jednym z dachów, zarysowała się na tle białych marmurów ciemna postać męża, ubranego w zwyczajny płaszcz filozofa.
Postać ta podniosła ręce nad wzburzonym tłumem, jakby chciała uśmierzyć jego namiętności.
Ale motłoch nie chciał zrozumieć znaczenia gestu imperatora.
Morze głów zakołysało się, zaszumiało i z jego głębi wydobył się jeden potężny okrzyk, od którego zadrżały mury świątyń i placów.
— Igrzysk i chleba... igrzysk i chleba! — huczało w powietrzu.
— Chleba, chleba... — powtarzało echo.
Marek Aureliusz, imperator filozof, trzymał ciągle ręce nad tłumem, wzniósłszy oczy do nieba.