A motłoch wył z rosnącą wściekłością, igrzysk i chleba...
Kruki, wrony i sowy, gnieżdżące się na szczytach świątyń i w szczelinach amfiteatru Flawiuszów, spłoszone wrzawą, porwały się z kryjówek i zaczęły uchodzić na wszystkie strony, ale zewsząd wpadał na nie głuchy łoskot, który falował bezustannie.
Przerażone, bezradne ptaki to skupiały się, to rozbijały w gromady, kołując z głośnym piskiem nad Palatynem.
Ohydnym wydał się Mucyi ten głodny, obdarty motłoch, domagający się krwawych igrzysk od swojego opiekuna.
Wszakże nie władcą, lecz ojcem i dobrodziejem był dla niego Marek Aureliusz, przystępny dla najuboższych, litościwy dla nieszczęścia. Z własnej szkatuły karmił i przyodziewał nędzarzy; sprzęty domowe, pamiątki po przodkach sprzedawał na potrzeby państwa, by nie obciążać obywateli podatkami.
Chociaż przed jego wolą korzyły się lądy i morza, on, bóg na ziemi, któremu służyły wszystkie rozkosze cywilizacyi rzymskiej, żył, jak wyrobnik. Sypiał na twardem posłaniu, jadał najprostsze potrawy, ubierał się w suknie mędrców, gardzących błyskotkami doczesnemi.
Wiedział o tem cały Rzym, a mimo to groził mu, złorzeczył i żałował rozrzutności Kaligulów, Neronów i Domicyanów. Bo te potwory w purpurze cezarów, bawiąc się same, schlebiały równocześnie próżniactwu tłumów.
Patrząc na Marka Aureliusza, który stał ciągle
Strona:PL Teodor Jeske-Choiński-Gasnące słońce Tom II.djvu/099
Ta strona została uwierzytelniona.