Strona:PL Teodor Jeske-Choiński-Gasnące słońce Tom II.djvu/100

Ta strona została uwierzytelniona.

wysoko nad rozszalałym motłochem, z podniesionemi ramionami, owiany szumem ślepego gniewu i nizkich namiętności, wnikała Mucya coraz głębiej w tajemnicę nowej prawdy. Uszlachetnić trzeba spodlony lud, złagodzić jego pychę, stłumić jego pożądliwości... Sprawiż to wiara dawna, lubieżna i chciwa rozkoszy, jak najgorszy z ludzi, albo filozofia, stargana na strzępy wątpieniem, bezpłodna, zużyta?...
Marek Aureliusz pochylił się nad motłochem, chciał przemówić, ale słowa jego zagłuszył ten sam ciągle okrzyk:
— Igrzysk i chleba!...
Nagle zakołysał się znów tłum i zamilkł na chwilę. Wśród ciszy, która powstała, usłyszała Mucya za sobą tętent zbliżających się szybko koni.
Obejrzała się... Z ulicy teatralnej wypadł w pełnym galopie oddział konnych pretoryanów... Prowadził go Publiusz Kwintyliusz, przyodziany w zbroję, z obnażonym mieczem w ręku.
Przebiegł obok niej, a zatrzymawszy się tuż przed motłochem, zawołał.
— Rozstąpcie się!
Odpowiedział mu nasamprzód groźny pomruk, a potem wściekły krzyk:
— Zabić tego psa!
Wówczas odwrócił się Publiusz do żołnierzy, a zawoławszy: Rozwinąć się w łańcuch! uderzył konia pięścią w łeb i rzucił się w wir buntowników.
Widząc, jak fala ludu objęła Publiusza, doznała Mucya wstrząsającego wrażenia. Serce jej uderzyło