tak silnie, że krew zalała jej mózg i oczy. Przestrach ścisnął ją za gardło i pochwycił za kolana.
Czując, że się chwieje, oparła się o ścianę świątyni.
— Zamordują go — szepnęła.
A Publiusz pruł falę motłochu, jak silniejszy od niego prąd, rozdzielając na prawo i lewo ciosy straszliwe. Jego miecz podnosił się i opadał z szybkością błyskawiczną, a gdzie się dłużej zatrzymał, tam powstawało puste miejsce.
— Zamordują go! — powtórzyła Mucya pobladłemi usty.
Dokądkolwiek spojrzała, wszędzie widziała podniesione ręce, zwinięte piersi, ruszające się głowy. Tu i owdzie tylko migotały czerwone pióropusze preteryanów, jak maki polne, które wystrzeliły nad łan zboża. Tak mało było tych barwnych kwiatów na szarem tle brudnych łachmanów, iż się Mucyi zdawało niepodobieństwem, żeby się mogły oprzeć powodzi rąk grożących.
— Marsie, opiekunie wojowników, ocal go! — modliła się myślą. — I ty, i ty... Boże chrześcian...
Ale pióropusze posuwały się ciągle naprzód, zostawiając za sobą coraz szersze bruzdy. Motłoch chwiał się, łamał, usuwał się przed łbami końskiemi, krzycząc w niebogłosy. Bliżsi ulic zaczęli pierzchać, dalsi tłoczyli się, depcąc słabszych.
Mucya usłyszała za sobą miarowy chód regularnego wojska. To Awidyusz Kassyusz, pogromca Partów, prowadził piesze kohorty pretoryalne na pomoc Publiuszowi.
Na widok licznych zbroi podniósł motłoch
Strona:PL Teodor Jeske-Choiński-Gasnące słońce Tom II.djvu/101
Ta strona została uwierzytelniona.