Strona:PL Teodor Jeske-Choiński-Gasnące słońce Tom II.djvu/102

Ta strona została uwierzytelniona.

ostatni okrzyk wściekłości i uciekał na wszystkie strony. Jeszcze przez jakiś czas było słychać oddalającą się wrzawę, potem wrócił na rynki zwykły spokój. Kupcy odchylali zasłony, drobni przekupnie wracali ze straganami, pachołkowie miejscy zajęli swoje stanowiska.
Oczy Mucyi szukały na pobojowisku Publiusza. On jechał na czele pretoryanów, zmierzając ku świątyni Rzymu. Gdy ją spostrzegł, zeskoczył z konia, oddał go jednemu z żołnierzów i zawołał:
— Wracajcie do obozu!
Żołnierze oddalili się ulicą teatralną, on zaś zbliżył się do Mucyi.
— Nie sądzę, żebyś brała udział w rokoszu motłochu — odezwał się z uśmiechem. — Korneliowie nie mieli zwyczaju błagania cesarzów o igrzyska.
— Przekonałam się właśnie, że i motłoch nie prosi, lecz żąda bardzo głośno — odpowiedziała Mucya. — Czy wracasz do domu?
— Robota moja dokonana.
— W takim razie nie odmówisz mi swojego towarzystwa. Udawałam się właśnie do ciebie, kiedy mnie to szczególne widowisko zaskoczyło.
— Ty do mnie, Mucyo?
— Dziwi cię to? Czy nie wolno prosić krewnego o łaskę?
— Prośba twoja jest już wysłuchana.
— Radzę ci być ostrożniejszym w rozdawaniu obietnic, bo mógłbyś tego pożałować.
— Ty nie możesz prosić o rzeczy takie, którychbym żałował.
— A gdyby?...