Strona:PL Teodor Jeske-Choiński-Gasnące słońce Tom II.djvu/103

Ta strona została uwierzytelniona.

— Nie wierzę... Odeślij lektykę i służbę. Jeśli cię towarzystwo moje nie krępuje, możemy wrócić pieszo do domu.
— Obrażony motłoch mógłby się na ciebie rzucić.
Publiusz uśmiechnął się pogardliwie.
— Motłoch, to pies, który liże rękę najsroższego pana — wyrzekł. — Widziałaś, że umiem sobie z nim radzić.
— Ale i motłoch czuje i cierpi, Publiuszu — zauważyła Mucya. — Mówiono mi, że głód dokucza coraz więcej ubogim.
Publiusz zmarszczył brwi.
— Rzeczą motłochu prosić i czekać, nie żądać i zakłócać spokój publiczny — odparł. — Ciągły strach imperatorów rozzuchwalił tłumy próżniacze.
Szli obok siebie głównemi ulicami Rzymu. Ona opowiadała mu szczegóły zbiegowiska; on słuchał, rzucając naokoło siebie groźne spojrzenia.
Na rogach ulic i na placach gromadzili się rozbitkowie buntu. Wykrzykiwali i grozili pięściami oddziałom pieszych pretoryanów, które przebiegały miasto z dobytemi mieczami.
Ilekroć Publiusz przechodził z Mucyą obok rokoszan, szło zanim jakby warczenie skarconych psów. On zdawał się nie zwracać uwagi na niemocny gniew poskromionych, ale od czasu do czasu, gdy się motłoch zanadto do niego zbliżał, przykładał rękę do miecza i podnosił głowę. Było tyle groźby w jego spojrzeniu, że się przed nią najśmielsi cofali.
Przed ulicą Ogrodową zebrała się tak liczna