Strona:PL Teodor Jeske-Choiński-Gasnące słońce Tom II.djvu/109

Ta strona została uwierzytelniona.

do pracowni gospodarza, oddzielonej od reszty pokojów kotarami.
Siedziby imperatora-filozofa nie pilnowała liczna straż, witająca gości wzrokiem podejrzliwym. Legion służby, ubranej w purpurowe tuniki ze złotemi haftami, nie zalegał przedsionków. Pod portykiem, przed drzwiami pałacu, przechadzało się tylko dwóch pretoryanów, a na progu sali czekał wywoływacz.
Gdyby nie strażnicy cesarscy, nie domyśliłby się nikt, że zbliża się do pana świata, do boga ziemskiego.
I w sali przyjęć nie było nic takiego, co olśniewało oko wybredne przepychem, czy wykwintem. Każdy bogatszy obywatel miał u siebie podłogi mozaikowe, ściany marmurowe, pokryte freskami dobrego pędzla, jedwabne kotary i sprzęty z drzewa cytrusowego. Ale nie wszyscy zachowali ołtarze domowe i krzesła patrycyuszowskie.
W sali Marka Aureliusza tlił święty ogień, nieustanna ofiara, składana cieniom przodków, i wznosił się na podwyższeniu tron purpurowy, ozdobiony złotym orłem. To obicie purpurowe i ten złoty orzeł były jedynemi oznakami majestatu.
Publiusz nie czekał długo. Zaledwo miał czas obejrzeć się po sali, kiedy kotara zaszeleściała i wbiegł szybkim, nerwowym krokiem mąż czterdziestokilkoletni, średniego wzrostu, wątłej budowy. Bladość bezsennych nocy, ukrytych trosk i słabego zdrowia zbieliła jego twarz, której głównym wyrazem była dobroć i łagodność. W jego dużych, czarnych, wyrazistych oczach malowało się znużenie,