Strona:PL Teodor Jeske-Choiński-Gasnące słońce Tom II.djvu/111

Ta strona została uwierzytelniona.

urząd nakazuje czyn odważny, lękają się, aby im szyszak nie pogniótł utrefionych włosów, a zbroja nie pokryła sińcami zniewieściałego ciała. Ponieważ dowódcy wojska, stojącego załogą w stolicy, potracili mądre, dziś tylko do filozofowania zdolne głowy, przeto zastąpiłem ich, chociaż nie miałem do tego prawa, jako trybun zamiejscowy.
Odpowiedź Publiusza była zniewagą dla imperatora. Żołnierz obozowy wyrzucał naczelnemu wodzowi tchórzostwo załogi rzymskiej, zostającej pod jego bezpośrednim rozkazem, i ośmielił się potrącić o jego upodobania naukowe.
Marek Aureliusz zrozumiał badzo dobrze ukryte znaczenie słów Publiusza. Wiedział, że go Rzymianie starego obyczaju nie lubili za jego przyjaźń dla uczonych, za jego łagodność i pobłażliwość dla wybryków motłochu, i że znosili nad sobą niechętnie pana w płaszczu filozofa.
Ale szlachetny cesarz był zanadto stoikiem, zbyt długo i usilnie pokonywał w sobie pychę rzymską, by miał okazać zuchwałemu patrycyuszowi niezadowolenie. Lekko tylko drgnęły jego blade usta.
Tym samym, zawsze cichym, równym głosem wyrzekł:
— Byłbym ci jeszcze więcej wdzięczny, gdybyś do uśmierzenia buntu był użył środków mniej gwałtownych, ci ludzie bowiem cierpią rzeczywiście z powodu nieurodzaju. Ani ty, ani ja nie wiemy, jak głód boli.
Publiusz milczał.
I on zrozumiał znaczenie słów imperatora. Nie dlatego, żeby mu podziękować, lecz dlatego, aby