Strona:PL Teodor Jeske-Choiński-Gasnące słońce Tom II.djvu/113

Ta strona została uwierzytelniona.

rów i patrycyuszów; trzecia zaś straci moc, gdy zabraknie takich, jak ja, okrutników.
Ostatni wyraz podkreślił uśmiechem szyderskim.
Marek Aureliusz ściągnął nieznacznie brwi. Podnosząc się z tronu, odparł:
— A jednak proszę cię, trybunie, abyś na przyszłość, gdybyś się znów w podobnem znalazł położeniu, oszczędzał krwi ubogich. Mówi do ciebie imperator...
Przez kilka chwil patrzyli na siebie: cesarz i patrycyusz, zwierzchnik i podwładny; pierwszy — wyznawca ostatnich wyników filozofii greckiej, pobłażliwy, miłosierny; drugi — przedstawiciel starych tradycyi rzymskich, nieubłagany, surowy.
Spojrzenia ich krzyżowały się, jak wrogie miecze. Wzrok imperatatora rozkazywał, oczy patrycyusza opierały się.
Marek Aureliusz widział w spojrzeniu patrycyusza lekceważenie. Nie lubił on niedobitków starej arystokracyi rzymskiej i otaczał się rozmyślnie ludźmi nowymi, wybierając swoich doradców z pomiędzy rodzin świeżej zasługi.
Ale ten patrycyusz, który stał przed nim z głową podniesioną, jakby jego majestat wyzywał, był jednym z najczystszych ludzi i najwaleczniejszych wojowników cesarstwa, był chlubą legionów. Takim przebacza się dumę.
— Gdy troska i ból włosy twoje zbielą, a zawody nieugięte twoje serce skruszą, wówczas nie będziesz miał do mnie żalu za życzliwe napomnienie — wyrzekł Marek Aureliusz, schodząc po stopniach