Strona:PL Teodor Jeske-Choiński-Gasnące słońce Tom II.djvu/118

Ta strona została uwierzytelniona.

słoni, tratujących chrześcian, lwa, tresowanego do polowania na ludzi, i wiele, wiele innych przyjemnych wrażeń i wzruszeń.
Jakże mu wobec takiej hojności nie przebaczyć gwałtownego czynu, zrozumiałego zresztą u walecznego żołnierza? Namordował już tylu ludzi na różnych polach bitew... To jego rzemiosło...
Motłoch odczytywał ogłoszenia, zakładał się, kłócił, bił, rozprawiał o walce gladyatorów i zwierząt, znów kłócił się i bił, a pretoryanie uśmiechali się pobłażliwie, nie mieszając się do jego sporów.
Na rynkach i placach, w garkuchniach, szynkach i łaźniach wrzało od rana do wieczora. Rzemieślnicy rzucali warsztaty, kupcy sklepy, uliczni handlarze stragany, przekupki kosze z owocami i rybami. Gromadnie ciągnął tłum próżniaczy na narady, karmiąc się bez żalu byle czem: cebulą, czosnkiem, zielskiem, okruchami chleba. Nie czuł głodu, czekając na igrzyska, które stawiały go na równi z najmożniejszymi.
Dla niego to, dla pana, Rzymianina, urządzał hardy patrycyusz widowisko, jemu musiał się pokłonić, starać się o jego względy, bawić go, myśleć za niego. Chociaż przez jego dziurawą tunikę świeci nagie ciało, a na nogach wiszą strzępy obuwia, przymocowanego do stopy sznurkami, on, wolny obywatel, dziedzic zasług swoich przodków, patrzy w amfiteatrze i w cyrku na te same uciechy, które rozweselają oczy Cezarów i senatorów, i może klaskać, krzyczeć, wołać, udzielać lub odmawiać pokonanym gladyatorom łaski, tak samo, jak oni.
Wolno mu czasami więcej od nich. Sam im-