Strona:PL Teodor Jeske-Choiński-Gasnące słońce Tom II.djvu/121

Ta strona została uwierzytelniona.

nowość z chorobliwą radością przesytu. Dużo widział już Rzym, ale lwa tresowanego do polowania na ludzi będzie dopiero po raz pierwszy oglądał...
Ztąd zaciekawienie, rozprawy, gwar, zarówno w kamienicach, zbudowanych przez spekulantów dla ubogich, jak w dworcach i pałacach możnych.
Nadszedł nareszcie dzień upragniony...
Jeszcze późne słońce dnia grudniowego kryło się w gęstych mgłach nocy, kiedy się Rzym przebudził. Wszystkiemi ulicami ciągnęły lektyki i śpieszyli piesi wędrowcy do wielkiego amfiteatru Flawiuszów.
Z głuchym szumem toczył się różnorodny tłum z trzech stron: z Eskwilinu, Kapitolu i Palatynu, zalewając te same place i rynki, które przed tygodniem wzburzony motłoch był zaniepokoił.
Ale dziś już nie podnosili „panowie świata“ w dziurawych, brudnych togach grożących pięści ku Palatynowi, domagając się igrzysk i chleba. Igrzyska rozpoczną się za godzinę, a o chlebie pomyśli cesarz pospołu z senatem. To jego rzecz...
I czyściej, odświętniej wyglądał dziś ten motłoch w wypranych i połatanych togach. Ten i ów włożył na głowę wieniec z liści laurowych, krocząc dumnie, jak tryumfator.
Ponad zmieszanym gwarem kilkudziesięciu tysięcy głosów, który unosił się nad tłumem brzękiem stłumionym, górowały nawoływania niewolników, towarzyszących lektykom.
Na wspaniałych łożach spoczywały nie same tylko damy wielkiego świata. I ubożsi obywatele pozastawiali wszystko, co żydzi i egipcyanie chcieli