Strona:PL Teodor Jeske-Choiński-Gasnące słońce Tom II.djvu/122

Ta strona została uwierzytelniona.

przyjąć, aby żony i córki ich mogły się udać do amfiteatru w lektykach wynajętych. Za splendor jednego dnia będą pościli przez kika tygodni, ale milszy im spokój domowy od dobrego obiadu.
Z weselem w duszy płynął tłum na plac teatralny, nie troszcząc się o spokój Cezarów. Wiedział, że z Palatynu nie spadnie na niego zgraja siepaczów Kaliguli, Nerona lub Domicyana, by go ukarać za przerwany sen ziemskiego boga. Dobry Marek Aureliusz znosi cierpliwie wrzawę ludu, a wesoły Lucyusz Werus, namiętny zwolennik igrzysk, czuwa prawdopodobnie sam od świtu, aby się nie spóźnić do amfiteatru.
Można bez obawy pod oknami ich hałasować...
I zaczęła się wrzawa, ale dopiero przed amfiteatrem. Legion przekupniów wrzeszczał: poduszki... poduszki... podu-u-u-szki..., inni zalecali tablice woskowe z programem widowiska; jeszcze inni podsuwali pod nos tłoczącego się tłumu pieczywo, owoce, napoje.
— Wolno... ostrożnie!... — rozlegało się nawoływanie pretoryanów, trzymających straż pod bramami.
Daremnie jednak napominali stróżowie porządku publicznego. Plebs, który musiał sobie w amfiteatrze zdobywać wygodny punkt obserwacyjny, bo tylko członkom stanu senatorskiego i rycerskiego służyło prawo stałych miejsc, brał wejścia szturmem. Kto miał niewolnika, ten pchał się naprzód za jego plecami; kogo zaś nie było stać na mocne pięści sługi, ten torował sobie drogę własnemi łokciami.