Strona:PL Teodor Jeske-Choiński-Gasnące słońce Tom II.djvu/123

Ta strona została uwierzytelniona.

Każdy chciał być pierwszym na górze, na piętrach najwyższych, aby się najbliżej areny usadowić.
Klątwy odpychanych, krzyki gniecionych, groźby silniejszych krzyżowały się bezustannie, wytwarzając wrzawę zbuntowanego motłochu.
Pretoryanie widząc, że nie oprą się rosnącej z każdą chwilą fali ludu, usunęli się na stronę i przypatrywali się tłokowi z pogardliwym uśmiechem żołnierzy, przywykłych do porządku.
— Niech się to bydło podusi — mówiły ich twarze obojętne.
Bydło nie oszczędzało wistocie kości słabszych. Zanim plebs dotarł do piętr najwyższych, pękło nie jedno żebro i wyskoczył nie jeden guz ku radości „panów świata“, którzy witali wykrzykniki boleści śmiechem brutalnym.
Uciszyło się nareszcie w amfiteatrze. Senatorowie zajęli z żonami i córkami loże najniższe, nad nimi usadowiło się rycerstwo, a piętra górne wypełnił plebs ruchliwy.
Publiczność była gotowa; brakowało jeszcze tylko dworu cesarskiego i igrzyskodawcy.
Ale oto już ciągnął.
Z Kapitolu, ze świątyni Jowisza, po uroczystem nabożeństwie, zstępował ulicą Świętą wolno, poważnie, wspaniały orszak, lśniący złotem, drogiemi kamieniami i purpurą.
Przodem szły popiersia bogów domowych Rzymu, cesarzów z przesławnego rodu Juliów i Klaudyów, genialny Cezar, mądry Augustus, bohaterski Germanikus, wielkoduszna Agrypina i przedwcześnie zamordowany Brytanikus. Dumne ich czoła zdobiły