Strona:PL Teodor Jeske-Choiński-Gasnące słońce Tom II.djvu/125

Ta strona została uwierzytelniona.

— Witaj, witaj! — huknęły górne piętra, gdy Publiusz stanął przed obliczem ludu rzymskiego.
Zgromiony motłoch wyciągał ręce do „zbója“, dziękując mu za widowisko tak gorąco, jak gdyby mu nigdy nie złorzeczył.
On, obojętny, z uśmiechem pogardliwym na ustach, pochylał głowę na wszystkie strony, przyjmując hołd z chłodną uprzejmością arystokraty, który lekceważy uznanie plebejuszów.
Objechawszy arenę wokoło, zeskoczył z rydwanu i udał się z klientami swoimi do loży, położonej nad bramą środkową, Tu zastał najbliższych krewnych: Marka z Liwią Fabią, Tullię Kornelię i Mucyę.
Zaledwie spoczął na purpurowej poduszce między Markiem a Mucyą, odezwał się w podziemiach areny głuchy łoskot, podobny do odgłosu dalekiego grzmotu.
Publiczność rzymska, przyzwyczajona do mistrzowskich sztuk maszynistów teatralnych, uciszyła się, czekając z powstrzymanym oddechem na niespodziankę.
Łoskot powtórzył się, arena rozstąpiła się i z głębi wychylił się ogromny pień, który rósł szybko w górę, a gdy dosięgnął najwyższych piętr, rozwinął się w drzewo rozłożyste. Stu chłopców w białych tunikach, ze złotemi skrzydełkami u ramion, kołysało się na gałęziach, a każdy z nich trzymał w ręku kosz, z którego sypał na lud deszcz fig, daktylów, pomarańcz i cukrów.
Powstała wrzawa nie do opisania. Śmiechy, wesołe okrzyki, groźby, klątwy zaszumiały w amfi-