Strona:PL Teodor Jeske-Choiński-Gasnące słońce Tom II.djvu/126

Ta strona została uwierzytelniona.

teatrze. Tysiące rąk chwytało dary nowego pretora, tysiące głów przechylało się przez żelazne baryery. Z trwogą spoglądały dolne piętra na górę. Tak się tam kłębiło i wrzało, iż kipiątek mógł się przelać i lunąć na senatorów i rycerzów ciężarem niewygodnym.
Ale już zwijało się hojne drzewo, zapadając pod ziemię. Po chwili wchłonęła je czeluść, która się z łoskotem zawarła.
Z klatek, znajdujących się w murze areny, wybiegła gromada murzynków i zrównała grabiami naruszony piasek.
W amfiteatrze zapanowała cisza, bo oto otworzyły się srebrne drzwi loży cesarskiej, i na progu ukazał się marszałek dworu. Na jego widok podniosła się publiczność z miejsc i zwróciła się twarzą w stronę głównego wejścia.
Nagle wypadł ze stutysięcznej piersi jeden potężny okrzyk, który runął po za mury i rozlał się szeroko wokoło.
— Witaj, Cezarze! — wołał lud rzymski. — Witaj! — powtarzało echo, wracające przez Forum Romanum z Palatynu.
Marek Aureliusz, w todze purpurowej na ramionach i w złotej koronie na skroni, kłaniał się uprzejmie głową i ręką. Za nim wszedł Lucyusz Werus, a za imperatorami ich małżonki: Faustyna, Lucylla i najbliższe otoczenie rodziny cesarskiej.
— Witajcie wy! — odpowiedział za brata i teścia Lucyusz Werus głosem donośnym.
Gdy imperatorowie spoczęli na lożach, zagrała