Strona:PL Teodor Jeske-Choiński-Gasnące słońce Tom II.djvu/129

Ta strona została uwierzytelniona.

doświadczone oko wyróżniło bez trudu z gromady mistrzów.
Nad areną unosił się ciągły, stłumiony gwar. Robiono nowe zakłady...
Wtem odezwał się ponury głos tuby. Orkiestra umilkła... gladyatorowie cofnęli się pod sklepienia... publiczność powstrzymała oddech...
Grobowa cisza zaległa amfiteatr.
Tuba zahuczała po raz wtóry... Publiusz, zstąpiwszy z piętra, badał ostrą broń pięciu sekutorów i pięciu retyarów, których los cisnął na pierwsze zapasy śmiertelne.
Po raz trzeci zajęczała tuba. Gladyatorowie wybiegli na środek areny... orkiestra zagrała marsza... publiczność przechyliła się przez baryery...
I znów uderzyła broń o broń, ale tym razem inaczej, głośniej, dźwięczniej. Nie o igraszkę już szło, lecz o życie.
Dziesięciu ludzi skoczyło na siebie, a wszyscy dorodni, silni, obyci z mieczem i nożem. Pół nadzy, w tylko w lekką tunikę ubrani retyarowie rzucili się na sekutorów, których ochraniały szyszaki, napierśniki i tarcze. Ale ci obnażeni szermierze mieli broń straszliwą. Niech im się tylko uda zarzucić siatkę na głowę sekutora i uwikłać w niej jego ręce, wówczas drwią z jego zbroi. Szamocącego się w pułapce przeciwnika nadzieją na widły, jak rybę na oszczep, i dobijają go sztyletem.
Zanim się walka rozgrzała, słychać było tylko głuchy brzęk wideł, uderzających o tarcze, i świst siatek. Szereg ocierał się o szereg.
Ale po kilku wstępnych zwrotach rozprzągł