Strona:PL Teodor Jeske-Choiński-Gasnące słońce Tom II.djvu/130

Ta strona została uwierzytelniona.

się łańcuch i zaczęła się gonitwa. Mąż nastawał na męża, najbliższy na najbliższego. Sekutor uciekał, czyhając na sposobność dosięgnięcia z po za tarczy mieczem przeciwnika; retyar ścigał go, podchodził, czaił się, przypadał na kolana, aby sieć dobrze zarzucić.
Równocześnie z postępującą walką rosło zajęcie publiczności. Zrazu spadały jedynie z górnych piętr odosobnione wykrzykniki zachęty, uwagi. Ktoś zawołał: zachodź z prawej! drugi dodał: pchnij śmiało! trzeci krzyknął: wal z góry!
Z każdą chwilą przybywało coraz więcej głosów, aż cały motłoch zawył:
— Huź go, bij, zabij!
Panowie świata niecierpliwili się, nie mogąc się doczekać widoku krwi.
Draźnieni, podbudzani dzikim okrzykiem publiczności, nacierali na siebie gladyatorowie z wściekłością straceńców. Pot spływał z ich czoła, oczy błyszczały, jak ślepie drapieżnych zwierząt, z gardzieli ich wydobywały się ochrypłe dźwięki gniewu.
— Huź go, bij, zabij! — zachęcał już cały Rzym, biorący żywy udział w walce.
I dolne piętra rozgrzały się. Senatorowie i rycerze przyłączyli się do motłochu. Imperator Lucyusz Werus, wychylony połową ciała z loży, machał rękami, krzyczał, jak ostatni plebejusz.
Trzech tylko ludzi zachowywało się spokojnie wśród ogólnego szału. Marek Aureliusz, odwrócony twarzą od areny, wydawał doradcom swoim rozporządzenia; Publiusz, oparłszy głowę na dłoni, spoglądał ponuro przed siebie; Mucya, zasunąwszy po-