Strona:PL Teodor Jeske-Choiński-Gasnące słońce Tom II.djvu/131

Ta strona została uwierzytelniona.

wieki na oczy, odbiegła myślą daleko od tej brutalnej wrzawy. Imperator-filozof miał wstręt do zabaw tłumu; waleczny żołnierz uznawał morderstwo tylko na polu bitwy lub dla dobra państwa, a patrycyuszka, w której duszy zapadła głęboko miłosierna nauka chrześcian, smuciła się okrucieństwem swojego narodu. Nie byłaby przyszła na igrzyska, gdyby nie obawa o Mimut. Chciała się własnemi oczami przekonać, czy Publiusz dotrzymał danego słowa.
W amfiteatrze rozległ się pierwszy okrzyk radości.
— Dostał... dostał!... — wołano z zadowoleniem.
Ten, który był powodem wesela publiczności, młody retyar germański, drgał na białym piasku areny, wydając z siebie tchnienie ostatnie. Z boku, który mu miecz sekutora otworzył, buchała krew ciepła, czerwona.
I znowu uderzyły widły o tarcze i świsnęły siatki. Raz po razie, następując szybko po sobie, odzywało się teraz złowrogie „Dostał!“ Siedem trupów tarzało się już na arenie. Ostało tylko trzech żywych: dwóch sekutorów i jeden retyar.
Spojrzeli po widzach... Może mają dosyć zabawy... może zwolnią ich z dalszego mordowania, Każdy z nich miał już na sumieniu życie towarzysza.
Ten wysoki, szerokich barek, wypukłej piersi retyar zabił trzech sekutorów, chociaż jego oczy niebieskie patrzą tak łagodnie, jak gdyby nie mogły znieść widoku cudzego cierpienia. Podniósł głowę, odrzucił długie, płowe włosy i rozglądał się wokoło.