Strona:PL Teodor Jeske-Choiński-Gasnące słońce Tom II.djvu/132

Ta strona została uwierzytelniona.

— Miejcie litość nad nami! — prosił jego uśmiech smutny.
Nie na to uczył go ojciec w lasach nad Cissą dosiadać konia i robić bronią, aby zręcznością swoją bawił okrutnych gapiów. Bronić miał przeciw najeźdźcom ziemi ojczystej, prastarych dzierżaw słowiańskich, nie chciwy ziemi i krwi sąsiada. Ale legioniści zmogli go na placu boju, okuli w kajdany i powlekli do Rzymu, próżniaczej stolicy na igraszkę.
— Zamordowałem trzech... macie dosyć... — mówił jego wzrok łagodny.
— Bij, zabij! — odpowiadano wokoło z wściekłością.
Motłoch kipiał z gniewu, że jakiś tam barbarzyniec śmie się męczyć walką. Rzeczą tego psa umrzeć z radością i wdziękiem dla ucieszenia oczu panów świata. Dziękować powinien za zaszczyt, jaki mu przypadł w udziale. Tylko najodważniejszych i najdorodniejszych jeńców wojennych sprzedawano do szkół gladyatorskich. Bo zniewieściały, skarlały lud rzymski lubił patrzeć w amfiteatrze na zdrowe siły.
Więc porwał Słowianin widły oburącz i runął na najbliższego sekutora z taką mocą, że go powalił. Ale w tej chwili przypadł do niego drugi i ciął go przez głowę krótkim mieczem. Oblany krwią, zachwiał się, przyklęknął...
Podniósł rękę do góry na znak, że oddaje się na łaskę i niełaskę publiczności. Wszakżeż ona ma obowiązek zachować życie nędzarzowi, którego trud śmiertelny bawił ją przez całą godzinę.
Ale lud rzymski, obrażony zuchwalstwem bar-