Strona:PL Teodor Jeske-Choiński-Gasnące słońce Tom II.djvu/133

Ta strona została uwierzytelniona.

barzyńcy, który nie chciał umrzeć dla jego przyjemności, odmówił łaski. Wyjąc: Kończcie, kończcie! zwrócił wielki palec ręki na dół.
Wtedy stała się rzecz niespodziewana. Słowiański retyar zerwał się na równe nogi i zanim się stojący nad nim sekutor spostrzegł, grzmotnął go widłami po łbie. Na drugiego rzucił się z szybkością błyskawiczną i wbił mu nóż w gardło.
Zdnmione: aaa... zaszumiało w amfiteatrze. Potem zahuczała burza oklasków. Mężczyźni powiewali togami, kobiety chustkami, orkiestra grała marsza tryumfalnego. Do zwycięzcy zbliżył się niewolnik Publiusza i podał mu srebrną czarę, napełnioną złotem.
Słowiański gladyator stał na środku areny, obrzucony tysiącami zachwyconych spojrzeń niewieścich, trzymając w ręku dar patrycyusza. Nie dziękował, nie kłaniał się, nie pochylił się nawet w stronę loży cesarskiej. Opuściwszy głowę, patrzył na złoto, z którem się jego krew, ściekająca z czoła, mieszała. Wróciż mi ono wolność? — obliczało jego serce. — Wystarczyż ono na wykup? Nie, nie, jeszcze nie... Trzeba będzie dalej mordować...
Odgłos tuby spłoszył jego myśli samotne. Ukłonił się imperatorom i Publiuszowi i odszedł szybko do koszar gladyatorów.
Gromada murzynów wypadła na arenę. Jedni wywlekli trupy poległych szermierzy żelaznemi hakami, inni przekopali krwią przesiąkłą ziemię motykami i posypali ją świeżym piaskiem.
I znów stanęło na arenie dziesięciu dorodnych, zdrowych, odważnych ludzi i powtórzyło się to samo widowisko. Rzym bawił się, gladyatorowie konali...