Strona:PL Teodor Jeske-Choiński-Gasnące słońce Tom II.djvu/135

Ta strona została uwierzytelniona.

służba polna, przerażał nieprzyjaciel, straszył wódz, żądający karności i odwagi. Bankiety, teatry i bunty urządzała ta hałastra, domagając się bezustannie za próżniactwo coraz większego żołdu, krótszej służby wojskowej i niezasłużonych nagród.
Proletaryusz Rzymu, ubrany w zbroję legionisty, nie chciał dźwigać ciężarów, sarkał na ćwiczenia obozowe i skarżył się na skromne jedzenie.
A tu, w amfiteatrze, zagrzewał dzikim okrzykiem gladyatorów do męztwa, jak gdyby w jego piersi biło jeszcze nieustraszone serce zwycięzców świata. Tylko wady przodków, ich krwiożercze upodobania i chciwość użycia odziedziczył motłoch rzymski, utraciwszy ich cnoty.
A nietylko motłoch...
Obok Publiusza siedział Marek. I on zachowywał się jak ulicznik, machając rękami, wychylając się z loży. Zdawałoby się, że go walka pociąga, że skoczy na arenę i pochwyci miecz, żądny boju...
Córkę nikczemnika zaślubił ten zwyrodniały patrycyusz, bo lękał się trudów pracownego życia.
Albo Lucyusz Werus... Jak oczy jego świecą a nozdrza latają. Nie wytrzyma... rzuci się pomiędzy gladyatorów...
Złudzenie... Kiedy go Marek Aureliusz wysłał na wojnę z Partami, aby go oderwać od rozpustnej stolicy, urządzał w obozie takie orgie, że go ciężka choroba zwaliła z nóg w połowie wyprawy. Legionem śpiewaczek i tancerek wschodnich się otaczał upijał się codziennie, histryonom rozdawał złote łańcuchy i wysokie urzędy, porzucił w końcu armię, zostawszy gdzieś na prowincyi. Ani jednej bitwy nie widział ten imperator.