Strona:PL Teodor Jeske-Choiński-Gasnące słońce Tom II.djvu/137

Ta strona została uwierzytelniona.

tyarowie nacierali na sekutorów, trakowie na samnitów, jeźdźcy na woźniców.
Pierwszy padający trup złamał szyk porządny. Oddziały rozprzęgły się, gromady rozbiły, przeciwnik szukał przeciwnika. Po kilku minutach zmieszały się z sobą szyszaki, zamknięte przyłbice, gołe głowy, czapki galskie, tworząc jednę ruchliwą masę, która przewalała się po arenie, jak ranny olbrzym.
Zapaśnicy, ściśnięci obręczą muru, który tamował ich ruchy swobodne, nie walczyli prawidłowo, lecz bronili już tylko życia. Z góry, z dołu, zewsząd draźnił ich wrzask widzów — obok, z przodu, z tyłu, naokoło groził im miecz przeciwnika... Dokądkolwiek spojrzeli, wszędzie czyhała na nich śmierć... Nawet spocząć, wytchnąć na chwilę nie pozwalali im panowie świata, dozorcy bowiem zagrzewali ustających batami i żelazami, rozpalonemi do czerwoności, do nieustannego mordowania.
Nie było nigdzie ratunku, możliwości ucieczki... Trzeba albo umrzeć, albo zwyciężyć.
Z wściekłością zwierząt, doprowadzonych do rozpaczy, rzucali się na siebie gladyatorowie, zapominając o prawidłowych cięciach i paradach. Retyar walił z góry po szyszakach widłami, zaniechawszy siatki i noża, samnita ciskał ciężką tarczę i bronił się mieczem, trak machał na prawo i lewo zakrzywionem szabliskiem. Byle prędzej dosięgnąć przeciwnika lub zginąć...
Szczęk i brzęk oręża, nawoływania gladyatorów i dozorców, rżenie koni, muzyka wojenna i oszalały krzyk publiczności zlewały się we wrzawę tak przerażającą, iż Serwiusz, który widział po raz pierwszy amfiteatr rzymski, drżał na całem ciele,