Strona:PL Teodor Jeske-Choiński-Gasnące słońce Tom II.djvu/141

Ta strona została uwierzytelniona.

że ujrzał tyle ludzi. Stanął na środku i oglądał się błyszczącemi ślepiami, bijąc się po bokach ogonem.
A ci ludzie nie obawiali się króla pustyni. Zamiast przed nim uciekać, wyciągali do niego ręce i krzyczeli. Ten i ów ciskał z góry pomarańcze, daktyle, orzechy.
Gniewało to lwa, więc pomrukiwał groźnie i szczerzył zęby.
Ale jego złość niemocna bawiła motłoch. Ktoś rzucił z najwyższego piętra jabłko tak zręcznie, że trafił lwa w sam łeb. Potężne zwierzę ryknęło i skoczyło za mur. Ukarać pragnęło śmiałków.
Mur był wysoki, zaopatrzony ostremi kolcami, a nad nim siedzieli dozorcy z rozpalonemi drągami żelaznemi. Poparzony lew ryknął po raz drugi i zaczął biegać po arenie. Rozszarpie każdego, kto mu wejdzie w drogę, choćby to był człowiek najsilniejszy... Nie mając nikogo pod pazurami, tarzał się w piasku, wyrzucając z pod siebie całe tumany kurzu.
Zjawił się nareszcie wróg, godniejszy gniewu króla puszcz afrykańskich. Jedna z bocznych komórek, umieszczonych w murze obwodowym, otworzyła się i na arenę wyszła wątła, ciemna postać.
To Mimut! Mucya, spostrzegłszy w jej ręku sztylet, utkwiła wzrok w kruchej broni, jakby ją chciała natchnąć siłą. Żeby tylko dobrze uderzyła, żeby się nie zachwiała...
Mimut, znalazłszy się przed obliczem groźnego zwierza, zawahała się, jakby się chciała cofnąć. Ale trwało to tylko mgnienie oka.
Zwróciła się w stronę Publiusza, wyciągnęła