Strona:PL Teodor Jeske-Choiński-Gasnące słońce Tom II.djvu/147

Ta strona została uwierzytelniona.

na piętrach najwyższych, wypuścili z góry olbrzymią obręcz, w której tkwiło tysiące świec woskowych, konali winni i niewinni już tylko dla motłochu. Nienasycony, widoku ciągle świeżej krwi spragniony plebs rzymski witał każdą nową męczarnię ludzi i zwierząt z niegasnącym zachwytem.
Ale nareszcie wyczerpał się program dnia. Motłoch zaczął się ruszać z miejsc, kiedy go ostatnia zatrzymała niespodzianka. Obfitym żegnał patrycyusz swoich gości złotym deszczem.
Bójki, którą jego hojny dar wywołał, nie widział już Publiusz. Wsiadłszy do lektyki, kazał się zanieść na Palatyn.
Imperator Lucyusz Werus zajmował lewe skrzydło pałacu cesarskiego, urządzone tak samo, jak prawe, w którem mieszkał Marek Aureliusz. I tu wchodziło się wprost z przedsionka do sali przyjęć.
Ale w tym przedsionku i przed bramą roiło się wojsko służby. Stu pretoryanów w złoconych szyszakach i zbrojach opuściło przed Publiuszem miecze, gdy wstępował w progi siedziby młodszego imperatora. Niewolnicy różnych narodowości snuli się po wszystkich kurytarzach tak gęsto, że trzeba się było przez ich tłum przeciskać.
Publiusz, który znał rozkład mieszkania Lucyusza Werusa, szedł za odgłosem śpiewu, dochodzącego z dalszych pokojów. Nikt go nie zatrzymywał. Przed ciekawością niewolników bronił go strój senatora.
Nawet dwaj wyzwoleńcy syryjscy, pełniący służbę podkomorzych, nie zapytali go o nazwisko.
Niezaczepiony przez nikogo, stanął na progu dużej sali, w której biesiadował imperator ze swoimi gośćmi.