Strona:PL Teodor Jeske-Choiński-Gasnące słońce Tom II.djvu/158

Ta strona została uwierzytelniona.

Serwiusz znał zanadto dobrze niesforność plemienia, do którego należał krwią, aby się mógł pod tym względem łudzić. Arminiusza kiedyś własna rodzina odstąpiła, a tylu innych śmiałych wodzów zgubiła samowola drużyn germańskich.
A jednak.
Krew naczelników ludów zdeptanych, rozgrzana winem, uderzała na mózg Serwiusza i budziła w nim myśli coraz zuchwalsze.
Od pogromu Arminiusza minęło przeszło sto lat. Krocie Germanów służyły od tego czasu w legionach rzymskich, ucząc się karności i sztuki wojskowej. Może dzieci gór i lasów już dojrzały, może potrafią złożyć osobiste zawiści i nienawiści na ołtarzu wspólnej sprawy. Gdyby tak było...
Serwiusz podniósł głowę nagłym ruchem. Było tyle groźby w jego chłodnem spojrzeniu, tyle siły w jego męzkiem obliczu, iż pusty śmiech utkwiłby przerażony w gardle Rzymian, gyby wiedzieli, co się w tej chwili działo w duszy Germanina.
Ale goście imperatora nie zwracali uwagi na barbarzyńcę. Bawił ich ciągle spór filozofów, kłócących się z rosnącą gwałtownością.
Jeden tylko z pomiędzy uczonych nie brał ndziału w bezładnej wrzawie. Oparty czołem o poręcz łoża, przypatrywał się gorszącemu widowisku ze smutkiem w oczach,
Dostrzegł jego milczenie Lucyusz Werus, bo, zwróciwszy się do niego, zapytał:
— A ty, poważny stoiku, ze wzrokiem płaczącego krokodyla i z brodą bawołu, czy mi nic nie powiesz? Tak dalece jest ci szczęśliwość imperatora obojętną, iż nie masz dla mnie ani jednej wska-