Strona:PL Teodor Jeske-Choiński-Gasnące słońce Tom II.djvu/164

Ta strona została uwierzytelniona.

— Łaskawie wita was mój Celer — wyrzekł Lucyusz Werus.
Gdy się lektyka wtoczyła przez próg do środka gmachu, ujrzeli filozofowie przed sobą ogromną salę, której ściany pokrywały malowidła, przedstawiające sceny wyścigowe. Na wytwornej mozaikowej posadzce stał przepyszny ogier, okryty kołdrą purpurową. Przytroczony łańcuchem, splecionym z drogich kamieni, jadł rodzynki i daktyle ze złotego żłobu.
— Oto przyczyna wszechrzeczy — mówił Lucyusz Werus, głaszcząc ukochanego konia po karku — oto wasz bóg, oto wasz mędrzec nad mędrce. Dziwicie się, nie wierzycie, łowcy słów, kowale syllogizmów? Zaraz was przekonam.
Oparł głowę na dłoni i mówił dalej:
— Celer jest mędrszym od was wszystkich, gdyż nie posiadając mowy, nie wygłasza głupstw, słuchając zaś jedynie popędów wrodzonych, nie przebiera nigdy miary. Celer jest moim przyjacielem, a ponieważ bogowie wybierają sobie przyjaciół tylko pomiędzy bogami, przeto należy mu się cześć boska. Na kolana, filozofowie, przed bogiem Celerem! Opieracie się?
Dał znak służbie... Kilkadziesiąt rąk silnych pochwyciło uczonych za barki i rzuciło ich pod nogi konia, który, przerażony, zaczął bić kopytami.
— Módlcie się do boga Celera, proście go o łaskę, bo was za krnąbność srodze ukarze — wołał Lucyusz Werus, dusząc się ze śmiechu.
— Przekonałem was? Wszyscy macie teraz jednę wiarę i jesteście zgodni, jak nowonarodzone dzieci.