Strona:PL Teodor Jeske-Choiński-Gasnące słońce Tom II.djvu/165

Ta strona została uwierzytelniona.

Nagle zrobiła się w mieszkaniu Celera cisza. Goście i niewolnicy rozstąpili się, tworząc szeroki szpaler. Wszystkie głowy pochyliły się, jak łan zboża, nad którym powiał oddech wiatru.
Na końcu szpaleru ukazała się ciemna postać. Szła wolno, poważnie, a kiedy stanęła przed lektyką imperatora, wskazała ręką na drzwi. Na znak ten opróżniła się stajnia natychmiast. Bez szelestu, pośpiesznie opuścili panowie i słudzy pałac Celera. Został tylko Marek Aureliusz z Lucyuszem Werusem.
Długo patrzyli na siebie bracia, zanim do siebie przemówili: starszy z wyrzutem, młodszy z uśmiechem złośliwym.
— Los postawił nas na najwyższem stanowisku świata — odezwał się pierwszy Marek Aureliusz — abyśmy temu światu służyli i świecili dobrym przykładem.
— Świecimy mu też, chociaż każdy po swojemu — odezwał się Lucyusz Warus, nie zmieniając podstawy. — Ty olśniewasz go cnotą, ja zaś humorem i pomysłami, na które stać tylko imperatora.
Marek pokiwał głową.
— Lucyuszu — wyrzekł zcicha. — Pamiętaj, że bogowie zażądają kiedyś od ciebie rachunku z darów, których ci nie szczędzili.
Lucyusz rzucił się niecierpliwie.
— Bogowie? — zawołał. — Mieszkańcy Olimpu powitają mnie otwartemi ramionami, szczęśliwi, że przybywa im wesoły towarzysz. Będziemy się zarazem upijali ambrozyą i bałamucili najpiękniejsze śmiertelniczki. O bogów ty się nie troszcz: dam sobie