Strona:PL Teodor Jeske-Choiński-Gasnące słońce Tom II.djvu/170

Ta strona została uwierzytelniona.

nego Rzymu, dochodził go głuchy łoskot wozów ciągnących ulicami.
Marek Aureliusz wsłuchiwał się w ten stłumiony szum, jakby chciał z niego wołowić głosy przeznaczenia. On jeden myślał może w tej chwili w bólu i ciężkiem umartwieniu o przyszłych losach Wiecznego Miasta, on bowiem jeden wiedział dokładnie, co mu groziło. Serce szlachetnego cesarza słyszało jęki głodnych i pieśń Germanów.
Przyłożył obie ręce do piersi.
— Ucisz się, serce — mówił — losy państw są w ręku bogów...
Zdala, z drogi Appijskiej, doszedł go jednostajny szelest jakiejś ciężkiej masy, toczącej się równomiernie po bazalcie. Szelest ten zbliżał się wolno, rosnąc, przybierając dźwięk coraz wyraźniejszy. Zdawało się, że olbrzymi wóz wiezie niezliczoną ilość narzędzi żelaznych. Coś brzęczało głucho w ciszy nocnej.
Trupia bladość pokryła twarz Marka Aureliusza. Było mu, jakby go lodowata ręka pochwyciła za gardło.
Z tego brzęku i szczęku wysnuwał się głos tajemniczy, podobny do oddalonego wycia wichru. Szedł on przed owym szelestem, uniósł się w górę i rozpłynął nad Rzymem.
— Nowa klęska! — zawołał Marek Aureliusz. — Małoż ich jeszcze na to miasto nieszczęsne?
Zakrył głowę połą płaszcza.
On wiedział, co ten brzęk oznaczał. To wracały legiony z wojny wschodniej, a wślad za niemi postępowała dżuma... zemsta zdeptanych Partów.

KONIEC TOMU DRUGIEGO.