Strona:PL Teodor Jeske-Choiński-Gasnące słońce Tom III.djvu/014

Ta strona została uwierzytelniona.

mnie od kilku tygodni chciwością dorobkiewiczówny, liczącej każdy grosz; obrażasz mnie codziennie przypominaniem posagu, wyrzucasz mi wesołą młodość, jak gdybyś miała do niej prawo. Życie mi obrzydziłaś, a dziwisz się, że mi cierpliwości zabrakło! Ty mnie nazywasz nikczemnym, ty córka Fabiusza, ty śmiesz znieważać Kwintylia, niewolnico!
Marek pochwycił Liwię za ramię.
Ale w tej chwili błysnął w jej ręce sztylet.
— Puszczaj! — wrzasnęła.
Z szybkością zręcznego szermierza wyrwał Marek z dłoni żony broń i cisnął ją na posdzkę.
— Na kolana przed panem swoim! — warknął.
Ujął Liwię za kark i nagiął do ziemi.
Potem pochylił się nad nią i mówił szybkim, stłumionym głosem:
— Błyskasz mi ciągle w oczy ukradzionem złotem twojego ojca, a nie wiesz, że nad tem złotem wisi wyrok pretora. Jedno słowo z moich ust, a cały twój majątek utonie w paszczy skarbu cesarskiego. Fabiusz, zagarniając posag dla ciebie, nie przebierał w środkach, nieostrożny, mimo chytrości. Ojciec twój ucieka dziś z Rzymu przed sprawiedliwością mojego brata.
— Mój ojciec? — szepnęła Liwia przerażona.
— Owa Germanka, którą ukradł, jak cały swój majątek — mówił Marek dalej — stanie dziś, jutro przed sądem i zażąda słusznej zemsty za gwałt, dokonany na osobie narzeczonej obywatela rzymskiego, a brat mój nie odmówi tej zemsty. Znasz go...