w kości nie przechodziła pomysłowość najrozpustniejszych towarzyszów. Zawsze to samo...
Marek wypił już morze wina, całował legion kobiet, przegrał w kości fortunę senatorską, wydrwił tysiące razy bogów, filozofów, ludzi, świat, siebie w końcu. Żadnej rozrywki nie dawało mu życie.
— Warto-ż one moich zachodów? — pytał się znudzony wczorajszą biesiadą sybaryta.
Uśmiechnął się pogardliwie.
Czarne skrzydła zniechęcenia załopotały nad jego głową, nucąc mu pieśń nicości. Gdyby mu kto w tej chwili podał truciznę, wysączyłby ją bez wahania. Nie straszyła go tajemnica innego świata, bo ciągłe szyderstwo wypaliło w nim wszelką wiarę. Był zresztą, mimo zniewieściałości, zanadto potomkiem rycerskim, aby się miał śmierci lękać.
Wyczerpany nadmiernym wysiłkiem nerwów, cały zimny wskutek nadużycia alkoholu, czuł rozkosz wiekuistego spoczynku.
Kiedy tak siedział, zmięty, skulony, z przymkniętemi powiekami, zaszeleściła za nim jedwabna kotara i jego ramienia dotknęła ręka niewieścia.
Sądząc, że to Liwia, nie podniósł nawet głowy.
Ale nie żona weszła do niego.
— Słaby jesteś, Marku? — zapytał dźwięczny głos Tullii Kornelii.
Marek otworzył oczy.
— To ty, Tullio? — wyrzekł, chwytając jej dłoń. — Jak dobrze, że mnie odwiedziłaś! Czuję dziś potrzebę widoku twarzy życzliwej.
— I ja także — szepnęła Tullia.
Strona:PL Teodor Jeske-Choiński-Gasnące słońce Tom III.djvu/018
Ta strona została uwierzytelniona.