Strona:PL Teodor Jeske-Choiński-Gasnące słońce Tom III.djvu/019

Ta strona została uwierzytelniona.

Marek spojrzał na nią zmęczonemi oczami.
— Taka jesteś blada, Tullio — mówił. — Czyby i ciebie przesyt pokonał.
— Publiusz przysłał dziś pierścień żelazny — odpowiedziała Tullia, utkwiwszy wzrok w posadzce.
— Szczęście cię wzruszyło, rozumiem...
— Nie dla mnie ten pierścień zaręczynowy.
— Nie dla ciebie? Dla kogo? — zapytał Marek zdziwiony.
— Dla Mucyi...
Marek puścił rękę Tullii.
Milczeli oboje. On oparł znów głowę na dłoni i patrzył przed siebie szklannemi oczami; ona targała nerwowo suknię.
— Szczęście nas opuściło, Tullio — odezwał się Marek po jakimś czasie. — Przeliczyliśmy się... chciałbym już przejść w krainę cieniów...
Tullia podniosła głowę dumnie.
— A ja nie — wyrzekła twardo. — Umrzeć bez zemsty, to rzecz niewolnika. Zemsta osładza zawód doznany.
Była blada, lecz bladością gniewu, który rozdął jej nozdrza i tryskał jej z oczu.
— Mucya niewinna — mówił Marek.
— Winien każdy, kto śmiał stanąć na drodze moich zamiarów, rozmyślnie, czy wypadkiem.
— To nasza krewna, Tullio.
— Już ci raz mówiłam, że jestem sobie krewną najbliższą.
— Wiem, że nie przebaczysz zniewagi. Cóż zamierzasz uczynić?