Strona:PL Teodor Jeske-Choiński-Gasnące słońce Tom III.djvu/025

Ta strona została uwierzytelniona.

— Możeby was rozpiąć, panie? — odezwał się Herman, który siedział na posadzce, podłożywszy pod siebie nogi. — Jesteście znużeni, a zbroja uciska.
Serwiusz zrobił głową ruch odmowny.
— Nie wiem dlaczego, ale zdaje mi się — wyrzekł — że mi zbroja będzie jeszcze dziś potrzebną.
— Już późno, panie. Miasto śpi.
— Jakiś głos wewnętrzny nakazuje mi czekać.
— W takim razie czekajmy.
— My znamy ten głos tajemniczy, Hermanie. Ostrzega on nieraz żołnierza.
— Dziwny to głos, panie — mówił stary setnik.
— Pamiętasz ostatnią bitwę? — zapytał Serwiusz. — Coś mi szeptało, żebym zmienił konia. Opierałem się owemu głosowi, ale tak mnie ścigał, iż go w końcu usłuchałem.
— I uczyniliście dobrze, bo Blassius, który dosiadł waszego ogiera, nie wrócił z pola krwawego. Ludzie wierzą, że to głos naszych przodków, krążących nad nami, chociaż ich nie widzimy.
— Może, może... któż przeniknie tajemnice pozagrobowe?... — mówił Serwiusz półgłosem.
Zaspany wywoływacz wsunął głowę, przez drzwi i odezwał się:
— Jakiś człowiek chce z tobą mówić, panie.
Serwiusz podniósł się żywo.
— Niech wejdzie — rozkazał, zwróciwszy oczy na kotarę.
Na jej tle purpurowem zarysowała się wątła