Strona:PL Teodor Jeske-Choiński-Gasnące słońce Tom III.djvu/028

Ta strona została uwierzytelniona.

szy poszukiwania na przedmieścia, wyśledzą kryjówki chrześcian, a wówczas zostanie mu tylko trup Tusneldy.
— Zaprowadź mnie natychmiast do waszych grobów — wyrzekł po dłuższym namyśle.
— Po to przyszedłem, ale pamiętaj, panie, że przysiągłeś — odparł chrześcianin.
— Nie lękaj się. Germaninowi zaufałeś.
W kilka minut potem pędziło trzech jeźdźców ulicami Rzymu.
— Z drogi! — nawoływał ciągle Herman, świecący z konia pochodnią.
Przebiegli miasto, wypadli z bramy Appijskiej.
Głucho rozlegały się na płytach bazaltowych uderzenia kopyt końskich. Grobowce zmarłych pokoleń, występujące wyraźnie ze srebrzystych półcieni blasków księżycowych, spoglądały na mężów, którzy pochyleni na karki rumaków, lecieli w ciszę nocną, jak duchy skrzydlate. Wiatr unosił ich płaszcze.
Pędzili bez wytchnienia, skupieni, milczący. Gnała ich śmierć — stały gość tych stron ponurych. Codziennie rozbrzmiewały tu trąby pogrzebowe, co kilka tygodni brzęczały kajdany chrześcian, pędzonych przed trybunał pretora.
Stróże mogił, czarne cyprysy, zadrżały od czasu do czasu, a wówczas popłynął nad ostatniemi mieszkaniami możnych rodów rzymskich tajemniczy szum, jakby podziemnej skargi echo niepochwytne.
Jeźdźcy pędzili... Minęli grobowce Scypionów,