Strona:PL Teodor Jeske-Choiński-Gasnące słońce Tom III.djvu/029

Ta strona została uwierzytelniona.

Kwintyliów, Korneliów. Na zakręcie drogi zatrzymał się chrześcianin.
— To tu wyrzekł, zeskakując na ziemię.
— Zostaniesz przy koniach — rozkazał Serwiusz, zwracając się do Hermana — zaraz wrócimy.
Szedł za chrześcianinem, który go prowadził przez ogrody, oglądając się uważnie na wszystkie strony.
Nikt nie śledził ich kroków; psy tylko odzywały się na dziedzińcach przedmieścia.
Zatrzymali się przed klombem, utworzonym z krzewów mirtowych. Chrześcianin zapalił pochodnię, nachylił się i odsunął kupę chrustu.
— Schodź ostrożnie, panie — odezwał się i spuścił się do dołu, którego otwór zasłaniał stos suchych gałęzi, posypanych piaskiem.
Kiedy Serwiusz uczynił, co mu chrześcianin polecił, znalazł się w wązkim ganku podziemnym, tak nizkim, że jego głowa dotykała sufitu. Zgęszczone, ciężkie powietrze zatamowało mu w pierwszej chwili oddech. Nie widział nic naokoło siebie, światło bowiem pochodni zmalało i drgało, jakby chciało zgasnąć.
— Nachyl się, panie, i postępuj za mną — mruknął chrześcianin.
Szli naprzód prosto przed siebie, ślizgająjąc się po wilgotnej, gliniastej ziemi, potem spuścili się jeszcze głębiej. Bywały przejścia tak nizkie i wązkie, że trzeba się było przeciskać na kolanach.
Od czasu do czasu rozszerzał się ganek, tworząc jakby okrągłą komorę, wykutą w kamieniu. Wówczas