Strona:PL Teodor Jeske-Choiński-Gasnące słońce Tom III.djvu/034

Ta strona została uwierzytelniona.

Tusnelda otworzyła ramiona, jak człowiek raniony śmiertelnie w pierś; zachwiała się i padła z głośnym płaczem w objęcia Serwiusza.
Kaplicę zaległa cisza. Chrześcianie przypatrywali się w milczeniu narzeczonym. Kapłan podniósł nad nimi ręce, błogosławiąc.
— Tak cię sponiewierali... tak cię sponiewierali... — szeptał Serwiusz, przygarnąwszy odnalezioną do siebie.
Odpowiadało mu łkanie urywane.
Wtem doszedł z głębi kurytarzów szelest żelaza uderzanego o żelazo. Chrześcianie nasłuchiwali uważnie... Szelest ten nadpływał ze wszystkich stron, zbliżając się wolno do kaplicy.
Kapłan zbladł. On znał ten szelest złowrogi.
— Módlcie się, bracia i siostry — odezwał się głosem drżącym — proście Boga o siłę w chwili ostatniej, bo staniecie wkrótce przed jego obliczem.
Zgiął kolana, oparł głowę o sarkofag męczennika i czekał spokojnie.
Ale nie wszyscy chrześcianie poszli za jego przykładem. Kilku niewolników skoczyło w boczne kurytarze, kilku innych obnażyło miecze.
— Schowajcie broń — mówił kapłan — kto się bowiem z was dopuści mężobójstwa, ten nie będzie oglądał królestwa niebieskiego.
Daremnie usiłowali się bojaźliwsi schronić. Z takim samym pośpiechem, z jakim uciekali, wracali do kaplicy. Żołnierze prefekta miasta zamknęli wszystkie przejścia, zbliżając się do matni. Już migotały ich pochodnie i rozlegały się nawoływania.