Strona:PL Teodor Jeske-Choiński-Gasnące słońce Tom III.djvu/044

Ta strona została uwierzytelniona.

su, gdy się ktoś zbliżył zanadto do karceresu, odepchnął śmiałka, grożąc mieczem.
— Niedźwiedź! — mruczano wokoło.
— Zdaje mu się, że skarbów pilnuje...
— Ścierwa strzeże...
Nagle zamilkły szepty i chychoty. Tłum rozstąpił się przed woźnymi rządowymi, którzy szli w trzech szeregach, poprzedzając jakiegoś dygnitarza.
— Miejsce dla przesławnego pretora! — zawołał jeden z liktorów, podnosząc do góry topór, tkwiący w pęku rózg.
Za przedstawicielami władzy postępował Publiusz, bez służby i klientów, ubrany w czarną togę żałoby.
— Idzie gruchać z narzeczoną — odezwał się ktoś z tłumu.
Brutalny śmiech gapiów podziękował dowcipnisiowi.
Blada twarz Publiusza była tak spokojna, jakby jej rysy zastygły. Nie drgnął na niej ani jeden muskuł. Tylko w oczach, patrzących przed siebie, tlał żar gorączki.
Kazawszy otworzyć drzwi więzienia, zszedł Publiusz po wązkich schodach do podziemi, w których zamykano od czasów niepamiętnych przestępców stanu.
Z dołu powiał na niego zaduch wilgoci, zewsząd otaczały go mroki wiecznej nocy, rozwidnione słabo światłem lampki olejnej, którą dozorca niósł przed nim.