Strona:PL Teodor Jeske-Choiński-Gasnące słońce Tom III.djvu/049

Ta strona została uwierzytelniona.

niła przed pokusą i nie patrząc na Publiusza, wyrzekła:
— I Publiusz Kwintyliusz Warus, gdyby ślubował wiarę Bogu chrześcian, nie wyparłby się go przed żadnym trybunałem.
Publiusz dźwignął się z ziemi.
— Dla ciebie, dla ciebie jednej zrobię ofiarę z moich przekonań — mówił gorączkowo. — Wierz w swojego Boga, jeśli ci on do życia potrzebny, ale uczyń zadość wymaganiom prawa. Kochaj go sercem, a zaprzyj się ustami publicznie. Nie opieraj się, Mucyo... Waży się w tej chwili twoje i moje szczęście. Pamiętaj, że twoja hańba jest moją hańbą, twoja rozpacz moją rozpaczą. Z twojem tchnieniem ostatniem skona we mnie serce na zawsze. Bez ciebie będę, jak dom bez ogniska, jak świątynia bez ołtarza.
I znów przyciskał rąbek jej sukni do ust rozpalonych.
— Tak mnie męczysz, Publiuszu — odparła Mucya, zakrywając twarz rękami. — Utrudniasz mi spełnienie ofiary, od której mnie już nic nie odwiedzie.
— Bóg twój nie może żądać ofiary tak wielkiej — przekonywał Publiusz.
— Domaga się jej okrucieństwo długiej przeszłości, która pastwiła się nad słabym, ubogim i zwyciężonym. Potomni odpowiadają za winy przodków.
— Przelana krew twoja nie odwróci serca człowieka od rzeczy tej ziemi. Zawsze będą zwycięzcy i zwyciężeni, nasyceni i łaknący. Żaden bóg nie stłumi w naturze ludzkiej namiętności.