Nawet bohaterstwo chrześcian było dla Publiusza wstrętne. Coby go na polu bitwy, na mównicy, na sądach, lub w senacie zachwyciło — nieustraszona odwaga, prawdomówność i pogarda śmierci — to oburzało go w amfiteatrze. Szaleńcami wydawali się mu męczennicy, dający motłochowi widowisko ze swojego uporu.
Publiusz czuł do chrześciaństwa nienawiść Rzymianina i arystokraty. Pierwszy nie znał litości dla doktryny, zagrażającej państwu, drugi brzydził się religią wydziedziczonych, którzy istnieli, podług niego, tylko na to, aby służyli panom.
A właśnie temu „przesądowi“ karygodnemu musiała uledz dziewczyna, którą on wybrał i umiłował z pomiędzy wszystkich córek Rzymu. Oczarował ją ktoś, opanował do tego stopnia, że zapomniała o obowiązkach patrycyuszki i wyrzekła się szczęścia serca niewieściego.
Mucya nie mogła nie wiedzieć, jak okrutnie zapłaciła Publiuszowi za jego miłość. Była przecież Kornelią... Upokorzyła w nim dumę, obraziła obywatela i zburzyła na zawsze spokój jego duszy.
Kiedy Publiusz, oparty głową o posąg Romy, rozmyślał nad wypadkami ostatnich dni, nienawidził jeszcze więcej chrześciaństwo. „Przesąd wschodni,“ wstrętny mu jako doktryna społeczna, stał się dla niego wrogiem osobistym. Wszakże cisnął go między obowiązek a miłość, znęcając się nad jego wolą, jak wicher nad drzewem zdruzgotanem.
Gdyby inną patrycyuszkę postawiono przed jego trybunałem, nie wahałby się chwili. Zastosowałby do niej bez namysłu brutalność prawa.
Strona:PL Teodor Jeske-Choiński-Gasnące słońce Tom III.djvu/055
Ta strona została uwierzytelniona.