Strona:PL Teodor Jeske-Choiński-Gasnące słońce Tom III.djvu/057

Ta strona została uwierzytelniona.

nie zostanie po niej ani śladu, ale imię moje przetrwa wiecznie. Któż ma poświęcić rozpacz swoją dla mojej czci, jeżeli nie ty, który jesteś mojem dziecięciem prawowitem? Bądź Rzymianinem, patrycyuszu!
Publiusz wpatrywał się dopóty w twarz Romy, ssąc z niej odwagę, dumę i okrucieństwo, dopóki się burza w jego piersi nie utuliła
— Będę! — wyrzekł z wysiłkiem, podnosząc się z kolan.
Był tak wyczerpany, że się zachwiał, stanąwszy na nogach. Ale wyprostował się, zmarszczył brwi i opuścił pewnym krokiem świątynię.
— Do Tullii Kornelii! — rozkazał liktorom, którzy czekali na niego w przedsionku.
Prokonsulowa słuchała w pracowni zmarłego męża sprawozdania rachmistrza, gdy jej wywoływacz doniósł, że pretor Kwintyliusz prosi o posłuchanie.
Nazwisko Publiusza wywołało na jej twarzy ciemny rumieniec, zapalając w oczach błysk radości.
— Nareszcie — pomyślała — zemsta moja poskutkowała lepiej od przebiegłości.
Oddaliwszy rachmistrza, od którego dowiedziała się o ostatecznej ruinie majątku, podniosła się z krzesła, przywołując na usta uśmiech zalotny.
Ale ten uśmiech zgasł natychmiast, gdy Publiusz ukazał się na progu. Spłoszył go żałobny strój pretora.
Chciała się do niego zbliżyć, powitać go serdecznie.