Strona:PL Teodor Jeske-Choiński-Gasnące słońce Tom III.djvu/058

Ta strona została uwierzytelniona.

— Jestem bardzo szczęśliwa... — bąknęła i zamilkła, sparaliżowana wzrokiem gościa.
Tyle pogardy było w spojrzeniu Publiusza, że zbladła, tracąc zwykłą przytomność umysłu.
Z czem on do niej przyszedł? Wiał od niego chłód śmierci. Stał, spoglądając na nią z pod brwi ściągniętych, niemy, jak groźba wcielona. On kochał jeszcze tę, tę...
Tulia czuła, że krew stygnie w jej żyłach. Ogarniał ją dziwny lęk. Zdawało jej się, że słyszy ów płacz wichru, który ją już raz tak bardzo przeraził.
— Publiuszu — szepnęła, wyciągając ręce.
Ale Publiusz nie postąpił ku niej.
— Przyszedłem — odezwał się — podziękować ci za przysługę, jaką oddałaś Rzymowi. Cienie Korneliów radują się, że krew ich uświęci Pole Hańby.
Tyle było żalu w jego głosie, że Tullia nie mogła się łudzić co do znaczenia jego słów. On potępiał jej zemstę.
Przebiegłość niewieścia radziła jej: zaprzyj się! Duma jednak patrycyuszki opierała się przeciw tchórzostwu. Nie, ona nie splami się kłamstwem: to oręż niewolników.
— Uczyniłam, co mi nakazywał obowiązek Rzymianki — wyrzekła. — Nienawidzę tego przesądu.
— Uczyniłaś, co ci podszepnęła złość zazdrości — mówił Publiusz — tylko bowiem ta żółta gadzina nie sroma się okryć własnego nazwiska hańbą i oddać krewnej w ręce kata. Uczyniłaś, coby uczynił skrytobójca, czyhający za węgłem na bezbronnego, dopuściłaś się zbrodni niewolnicy, mordującej dodobrodziejkę.