Strona:PL Teodor Jeske-Choiński-Gasnące słońce Tom III.djvu/059

Ta strona została uwierzytelniona.

Po raz pierwszy w życiu spadła na Tullię taka obelga. Nikt nie ośmielił się dotąd obrazić jej nawet spojrzeniem.
Krew zalała jej mózg, oczy. Instyktownym ruchem zranionej lwicy rzuciła się ku Publiuszowi.
— Zuchwały! — syknęła.
— Podła! — odpowiedział on i ująwszy ją za ręce, odepchnął od siebie. — Nie zbliżaj się do mnie. Dotknięcie twoje plami!
Przez kilka chwil stała Tullia, przypatrując się Publiuszowi wzrokiem osłupiałym. Wracała jej przytomność. On nią pogardzał, on, którego ona wplotła do swoich snów serdecznych. On odtrącał ją od siebie, jak nienawidzoną niewolnicę! Jeśli kto, to on nie ma prawa do potępienia jej zemsty. Powie mu, czemu zdeptała uczucia rodzinne. Miłość tłómaczy wszystko.
— Kocham ciebie, Publiuszu — szepnęła, osuwając się na kolana. — Dla miłości twojej dopuściłam się czynu hańbiącego, dla niej...
— Przestań! — zawołał. — Miłość twoja znieważa. Niech się z każdej przelanej kropli tej nieszczęśliwej wylęże dla ciebie furya, abyś nie miała ani jednej godziny spokojnej na ziemi i pod ziemią! Niech się pokarm, który poniesiesz do ust, zamieni dla ciebie w żółć, woda w truciznę, powietrze w tchnienie zaraźliwe; niech każda myśl twoja będzie wyrzutem sumienia, każde uderzenie serca rozpaczą siostrobójczyni! Bądź przeklęta... przeklęta.... przeklęta...
Zakrył twarz togą i opuścił dom Tulii.